Tor Lublin

Początkowo po zakupie Hondy jeździłam głownie po mieście (szczególnie nocą, co bardzo lubię) oraz na przejażdżki z motoznajomymi. Frajdą był sam fakt, że mogę wsiąść na wymarzony i ukochanych sportowy motocykl. Nie będę ukrywała – było też miejsce na miejski lans i delikatne pokazówki. Gdy zaczynałam jeździć, na motocyklach jeździło zdecydowanie mniej kobiet niż teraz i w tamtym czasie budziłyśmy ogromne zainteresowanie. Wydaje mi się, że w moim przypadku wynikało to także z faktu wystającej spod kasku blond kitki (jak powszechnie wiadomo, blondynki kojarzą się z delikatnymi, grzecznymi i miłymi dziewczynami, co czasami jest bardzo mylne ;)).
Któregoś dnia mój kolega Piotrek zaproponował żebyśmy wybrali się na lubelski tor kartingowy. Słyszałam o tym miejscu już od dawna, ale nie wiedząc czego, bardzo się go bałam. Wyobrażałam sobie, że jest to miejsce pełne grozy, zawrotnych prędkości, szalonych ludzi, którzy nie czują żadnego strachu (fear nothing). Nie wiem dlaczego, pomimo tak wielu wątpliwości zgodziłam się na tą “wizytę”. A to właśnie ona zmieniła moje życie.
Zajechaliśmy na tor chwilę przed treningami, brama była jeszcze zamknięta. Serce biło mi jak oszalałe, byłam pełna nerwów, ale też ekscytacji. Za chwilę przyjechali inni motocykliści z kluczami do bramy toru, a może raczej do bramy mojego prywatnego, jak się potem okazało, raju. Wjechaliśmy na tor, z góry pięknie było widać jego zakręconą nitkę. Powoli towarzystwo zaczęło się zjeżdżać. Zaparkowałam Hondę dalej od reszty grupy, usiadłam na trawie i nieśmiało patrzyłam na wjeżdżających na tor motocyklistów. Z podziwem patrzyłam na ich poczynania, na styl jazdy, składanie się w zakrętach. Słuchałam dźwięków silnika, wdychałam zapach benzyny. Byłam zafascynowana. Na koniec treningu ktoś ze “starych wyjadaczy” zapytał czy nie mam ochoty spróbować. Bardzo się bałam, ale zachęcona przez parę osób postanowiłam, że się przełamię. Odpaliłam motocykl i ruszyłam. Pełna lęku czy nie wypierdzielę się na pierwszym zakręcie wjechałam na tor… I oto w parę chwil lęk, przerażenie, strach i brak wiary w siebie zniknął. Jadąc z prędkością, podejrzewam, 40 km na godzinę czułam się jak mistrz wyścigowy, guru MotoGP, jak Valentino Rossi :D. Czułam że jestem z moim motocyklem jednością, że ona robi to co chce i podąża za moimi myślami. Najcudowniejsze uczucie było w momencie składania się i pokonywania zakrętu. Wtedy chyba po raz pierwszy zaczęłam ufać zarówno sobie jak i mojemu motocyklowi. Odkryłam po co jest stworzony sportowy motocykl. Uwierzyłam, że mogę robić to co sekundę temu wydawało się nieosiągalne. Idealnie brzmi teraz dla mnie hasło z reklamy RedBulla “the only limit it the one you set yourself”. I tak oto zakochałam się w naszym lubelskim torze.
Od tamtej pory jeździłam co tydzień na treningi. Na początku traktowałam to jak zabawę, po jakimś czasie podchodziłam do tego już ambicjonalnie – chciałam jeździć coraz szybciej, lepiej, płynniej. Treningi dawały mi coraz większą pewność siebie i poczcie sprawczości – to ja sterowałam motocyklem, a nie on mną. Były to bardzo piękne i niezapomniane początki mojej motoprzygody. Kiedy dwa lata później miałam przerwę w jeździe czułam jakby brakowało jakiejś części mojego ciała, mojego ja. Gdy rok później kupiłam kolejny sportowy motocykl obiecałam sobie, że teraz jeżdżę już ile się da i nigdy, ani dla niczego, ani dla nikogo nie zrezygnuję z mojej motopasji.
Osób dla których lubelski tor kartingowy był drugim domem było o wiele więcej. Było to miejsce naszych spotkań, rozmów, wspólnej jazdy, nauki, czas pełen pozytywnych emocji, poczucia radości i jedności. Każdy z nas zapominał o różnych rzeczach, o szarym życiu codziennym wjeżdżając na tor. Była to oaza, odskocznia, miejsce ukojenia nerwów, czasami smutku.
Kategorie : my ride
Tagi : honda cbr 600 rr motocykl sportowy technika jazdy tor tor kartingowy tor lublin